Sobota 06 Styczeń 2018 17:52:39
W sobotę 25.11.2017 po raz trzeci z rzędu miałem przyjemność przekonać się jak ciężkim i niezwykłym wyzwaniem jest Maraton Komandosa organizowany przez Wojskowy Klub Biegacza "Meta" Lubliniec i Jednostkę Wojskową Komandosów. Jak większość z Was wie jest to bieg przez las na dystansie 42km i 195m.Trasa piękna, urozmaicona trochę po asfalcie, trochę po piasku, większość jednak leśnymi ścieżkami. Całość składa się z dwóch pętli. Nie ma punktów odżywczych, ani z piciem - wszystko co potrzebujemy zabieramy ze sobą, jedynie na półmetku możemy uzupełnić zapasy zostawione przez siebie na stole i napić się ciepłej herbaty od Organizatorów. To niejedyne utrudnienie, gdyż najistotniejsze w tym biegu jest to że biegnie się w mundurach i dość ciężkich butach bojowych, a na plecach każdy ma plecak o wadze min 10 kg na starcie i mecie (jak doda się wodę i odżywki to będzie jakieś 12-14 kg). W pakiecie startowym otrzymałem bardzo ładną zieloną koszulkę (szkoda tylko że nadruk będzie raczej nietrwały), słodycze i chustę buff z logiem jednego ze sponsorów. Na mecie okazały medal, dyplom-zdjęcie, obiad i dowolną ilość drożdżówek które w połączeniu z ciepłą słodką herbatą smakują wyśmienicie. Jest też możliwość dokupienia sobie za 10 zł wojskowej odznaki z logiem tego biegu.
W zawodach wzięło udział 446 osób, natomiast ukończyło 422. Nysę reprezentowałem ja oraz Paweł Droździk startujący tu już po raz dziewiąty. Nasze wyniki:
Paweł Droździk czas 5h 10' 38" , miejsce 120
Tomasz Kruk czas 6h 00' 50" , miejsce 299
W tym roku prawie w ogóle się nie przygotowywałem do tego biegu, ponieważ w lecie zmagałem się z przepukliną pachwinową i bardzo mało biegałem, a gdy już się podleczyłem, to nastawiłem się na trening do Biegu Niepodległości na 10 km. Trening pod Maraton Komandosa bardzo się różni od treningu na dychę, i choć w Warszawie pobiegłem w niecałe 41 minut, to tutaj nie miało to większego znaczenia. Wobec tego z góry nie nastawiałem się na wykręcenie jakiegoś mocnego czasu, jedynie co najwyżej liczyłem na mówiąc językiem inwestorów "odcięcie kuponu", czyli realizację zysku z pracy włożonej w zeszłym roku gdy trenowałem głównie pod ten bieg. Tym razem postanowiłem biec bez spiny, tak tylko na ukończenie, nawet zabrałem ze sobą telefon i robiłem zdjęcia, nagrywałem filmiki, a jak ktoś dzwonił do mnie to rozmawiałem. Żeby jednak nie było za lekko, to w tym roku nie brałem żadnego noclegu (w poprzednich startach nocowałem tu przed i po zawodach). Przyjechałem z samego rana, a po biegu szybko się przebrałem, zjadłem obiad, wsiadłem w samochód i wróciłem do domu. Z tego powodu musiałem też uważać żeby się za bardzo nie przemęczać, żeby w miarę bezpiecznie wrócić do Nysy (jazda w jedną stronę to prawie dwie godziny).
Przez pierwszą połowę biegło mi się bardzo dobrze. Nie było żadnych skurczy, a pojawiające się bóle szybko neutralizowałem specjalnymi technikami mentalnymi i było super. Prawie cały czas biegłem, a szedłem tylko wtedy gdy jadłem lub jak było pod górkę. Na półmetku zameldowałem się z czasem 2:34. Zatrzymałem się na jakieś 3 minuty, wypiłem dwie ciepłe herbaty i ruszyłem dalej. W tym momencie stało się coś dziwnego. Moje ciało zaczęło odmawiać posłuszeństwa powodując mocne bóle nóg w wielu miejscach, a po chwili także skurcze. Najwidoczniej pojawił się błąd w systemie mózgowo-nerwowym wykorzystujący lukę w oprogramowaniu i w momencie zatrzymania się i picia ciepłego napoju wgrał się wirus pod roboczą nazwą "jesteś na mecie, to już koniec". Będę musiał to naprawić w trakcie najbliższej aktualizacji systemu. Mimo trudności nie przejmowałem się tym. Robiłem swoje ciesząc się z każdego kilometra i każdej minuty wprawiając się w stan flow. W końcu to moja najbardziej ulubiona impreza biegowa w roku. To że bolało to bardzo dobrze, o to chodzi w tym wyzwaniu. Tu musi być ból (zwłaszcza nóg), krew (od obtarć), pot (bardzo dużo) i łzy (radości!?). Na trzydziestym kilometrze czułem się tak fajnie, że nagrałem sobie dość długi filmik. Umieściłem go na moim facebooku, a także ten gdy dobiegam do mety. Jednakże gdy minęła piąta godzina zawodów, to powoli zaczynałem mieć dość. Typowej "ściany maratońskiej" nigdy tutaj nie doświadczyłem. To co spowalnia to narastający ból i skurcze, to takie uczucie jakby cały czas trwać w pozycji krzesełka przy ścianie. Nie ma jak się rozluźnić, bo plecak i buty swoje ważą. Miałem trochę pecha z wynikiem na koniec, ponieważ jak poprawiałem sobie plecak to niechcący zatrzymałem zegarek przez co później źle obliczyłem sobie kiedy będę na mecie. Z moich wyliczeń wydawało mi się, że dobiegnę na jakieś 5:50, więc się nie spieszyłem bo i tak zeszłoroczny rekord byłby poprawiony. Nieźle się zdziwiłem jak zobaczyłem na mecie zegar a na nim czas powyżej 6 h. Te dwie lub trzy minuty mógłbym bez problemu nadrobić gdybym zdawał sobie sprawę jaki był rzeczywisty czas. Miłą niespodzianką było natomiast dla mnie to, że na drugi dzień zobaczyłem siebie w telewizji. Wywiadu nie udzielałem, ale kamera uchwyciła mnie w momencie startu, i gdy biegliśmy obok quada. W przyszłym roku oczywiście zamierzam znowu tu przyjechać, jednak tym razem postaram się lepiej przygotować i wykręcić znacznie lepszy czas, jeśli oczywiście Zdrowie mi na to pozwoli.
KOMENTARZE
DODAJ KOMENTARZ
Mapa serwisu • Newsletter • Kontakt • Formularz kontaktowy • Polityka prywatności
© 01-01-2009 Hinosz!